Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

oświadczyliśmy, że dalszych ustępstw fabryka nie może robić, skazano nas na śmierć...
— Cóż oni naprzykład panu zarzucają?... — spytał Świrski.
— Nigdy pan nie uwierzy!... — zawołał sekretarz. — Mam zginąć za to, że kiedyś cieszyłem się zaufaniem robotników, że zachęcałem ich do uczenia się, do zawiązywania stowarzyszeń... że wreszcie w ostatnich czasach wyjaśniałem robotnikom niepraktyczność ich postępowania... A prawda!... parę razy odezwałem się, że nie polskie to ręce i nie polskie serca kierują ruchem, który może skończyć się ogólną nędzą i upadkiem naszego narodu na korzyść niewiadomo czyją...
Świrski zerwał się z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.
— Nie, panie... — rzekł. — Oni mogą pisać wyroki, przylepiać je choćby na parkanach, mogą niepokoić pana, ale zamordować... nie!... Najpodlejszy zbójca, jeżeli nie jest warjatem, musi mieć jakiś powód do zabójstwa, a oni przecież nie mają żadnego... żadnego!...
— A gdyby kto wynajął mordercę?
— Zanadto czarno patrzy pan na świat — mówił Kazimierz. — Wreszcie na tego rodzaju wypadek każdy jest narażony, więc nosimy broń...
— Nosić broń... takie jest ostatnie pańskie słowo?... — zapytał sekretarz.
Świrski wzruszył ramionami.
— Proszę pana — mówił — radzić nie śmiem, ale powiem, w jaki sposób ja sam postępuję z ludźmi, tak zwanymi prostymi... Przedewszystkiem — nic nie biorę darmo, staram się każdą usługę należycie wynagrodzić, może nawet zanadto należycie... Powtóre — jestem z nimi grzeczny... Mówię im wy, albo panie... kłaniam się... witam pierwszy... podaję rękę... To też tak zwani proletarjusze lubią mnie i ufają, radzą się, niejednokrotnie ostrzegają... A spotykałem już i takich, którzy wręcz mówili, że gdybym chciał, życie za mnie oddadzą...
— I pan im wierzy?...