Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozumie się, że poświęcenia od nikogo nie przyjąłbym, ale... czuję się między nimi bezpiecznym i czułbym się bezpiecznym nawet wówczas, gdyby jaki z pod ciemnej gwiazdy komitet przysłał mi wyrok śmierci...
— Dziękuję panu — rzekł sekretarz. Popatrzył mu w oczy i mocno uścisnął za rękę. — Sądzi pan, że nie mam się czego obawiać?...
— Jestem głęboko przekonany — odpowiedział Świrski.
Gdy sekretarz zeszedł na dół, zaciekawiona pani Linowska spytała go, o czem tak długo rozmawiali. Nie chcąc jej niepokoić, sekretarz zamilczał o głównym przedmiocie rozmowy, lecz odpowiedział:
— Pani dobrodziejko!... skończyłem czterdzieści pięć lat, dużo kręciłem się między ludźmi, kształciłem się zagranicą... Słowem, posiadam niejakie doświadczenie i trochę znajomości charakterów... Pomimo to, gdyby mi kiedy powiedziano, że będę spotykał taką młodzież, jaką widuję dzisiaj, roześmiałbym mu się w oczy.
— Mówi pan o Świrskim?... — wtrąciła. — I ja nie dziwię się, że przewrócił w głowie memu Władkowi...
— Osiemnastoletni chłopak — prawił sekretarz, wytrząsając ręką — osiemnastoletni, a daję pani słowo, że niekiedy odzywa się, jak dojrzały człowiek, jak polityk... Wprost mówię: nie wiem, co o tem myśleć i skąd tego rodzaju młodzież wzięła się u nas?... Proszę pani, to już nawet nie młodzież, to ludzie dojrzali, wytrawni, skończeni... Mnie poprostu wstyd, że muszę coś podobnego przyznawać...
— Ja już i nie dziwię się — odrzekła Linowska. — Przecież powiedział mój Władek, że dla ich pokolenia każdy miesiąc znaczy tyle, co rok... Koniec świata!
— Nie, pani... To tylko dowód, że my, starsi, jesteśmy bardzo zacofani — rzekł sekretarz.
— Albo że młodzi zanadto prędko dojrzeli... — odparła Linowska, smutnie potrząsając głową.