Pewnego dnia, już po Nowym Roku, panna Jadwiga zaproponowała Świrskiemu spacer do lasu. Z początku szli drogą, gdzie po jednej stronie rosły wysokie jodły, po drugiej gęste świerki, zasypane śniegiem. Potem boczną ścieżką wydostali się na obszerną polanę, kędy nad zamarzłym strumieniem pochylały się wierzby, okryte niby białem listowiem. Wyglądało to, jak królestwo pustki, do której, z ukrytych między drzewami ścieżek, zagląda cisza.
— Brrr!... jakże tu smutno... — odezwał się Kazimierz.
— Doprawdy?... — spytała panna Jadwiga. — W lecie jest to najweselsza polanka... Ileż razy zbieraliśmy się tutaj na majówki, lipcówki, a nawet wrześniówki... Bywały tu, jak je nazywamy, pensjonarki pani Linowskiej, a także kawalerowie z Hut Żelaznych... Tu jadało się zebrane poziomki, tu piekliśmy rydze i kartofle...
— Czy... i pan Klemens bywał na tych majówkach?
— Parę razy był. Ale on wolał ze starszymi panami oglądać drzewa, aniżeli, jak mówił pan Linowski, „bzikować“ z młodzieżą. I pan zapewne wolałby towarzystwo poważniejsze?...
— O ile pani nie byłoby w mniej poważnem... — odpowiedział Świrski i pomimo mrozu zarumienił się.
— Proszę!... „Pan naczelnik“ zaczyna bawić się w komplimenty?...
— Choćbym chciał, nie potrafiłbym... Ale jestem szczery, więc powiem, że nieraz żałowałem, iż znam panią tak niedaw-