— Pan Świrski, nasz naczelnik, niech żyje!...
— Niech żyje!... niech żyje!... niech żyje!... — trzykrotnie powtórzyła banda.
— Jezus Marja!... Jezus Marja!... co oni mówią?... — szepnęła Linowska, zasłaniając uszy.
Z końca szeregów oderwało się dwu młodych ludzi i z wyciągniętemi rękoma przybiegli do Świrskiego.
— Kaziu... — wołali — to my... to my!...
Świrski schował brauning i zaczął ściskać się z nimi.
— To ty, Pawle?... ty, Waciu?... jakżeście się zmienili... co za tęgie chłopy!... Co tu robicie?...
— Jesteśmy w oddziale kapitana Zajączkowskiego...
Teraz zbliżył się do nich ogromny człowiek w burce; miał w rękach karabinek, a przy szerokim pasie dwa brauningi.
— To jestem ja, naczelniku... Zajączkowski, kapitan... Przypomina mnie pan sobie?... A to moi oficerowie: porucznik Gorczyca...
— Chrzanowski?... — szepnął Kazimierz.
— Podporucznik Szczurek... i mój adjutant... Adjutant!... psia twoja mać... do nogi! Teraz nazywa się Monopolka, dawniej zwał się inaczej...
— Starka?... — rzekł zdumiony Świrski. — Ale też... pan kapitan nie robisz sobie ceremonij ze swymi oficerami...
— Jak z którym... jak z kim!... — odparł Zajączkowski. — Gdybym nie trzymał draniów ostro, jużby wszyscy wisieli... Co nas i tak nie minie...
— No, zaraz kapitan wpada na smutne myśli... — wtrącił Lisowski.
— Wcale nie smutne!... Ale sam zobaczysz, że spotkamy się z kulą, albo ze szpagatem... Pal djabli!... my jużeśmy na to przeznaczeni, byle innym było dobrze. A jeść u pana naczelnika nie dostaniemy?... — zwrócił się Zajączkowski do Świrskiego.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.