cie on o takich marzył i przez kilka lat razem z kolegami przygotowywał się do nich!...
Pochód stawał się trudniejszy, oddział bowiem znalazł się w okolicy falistej. Trzeba było wspinać się na wzgórza coraz wyższe, zsuwać się do wąwozów po ścianach coraz bardziej stromych, a wszystko między gęstemi krzakami. Nogi coraz częściej trafiały na kamienie, z początku małe, potem większe...
— Dokąd idziemy?... — mimowoli zapytał Kazimierz człowieka w burce.
— Musi być do domu... na kolację... — odrzekł.
Świrski pomyślał, że Litwin żartuje z niego, więc już nie odzywał się. A tymczasem droga stawała się coraz cięższa i cięższa. Wzgórza były więcej strome, nogi ślizgały się gwałtowniej, a kolczaste krzaki chwytały za odzież, za ręce, za głowę. Jeden z oddziału zwichnął sobie rękę i szedł, oparty na ramieniu kolegi, cicho jęcząc; drugi zgubił czapkę, którą odnaleziono dopiero przy pomocy latarki. Ludzie już nie uśmiechali się i nie szeptali; pomimo zimna ocierali pot, ciężko dysząc, a w miejscach równiejszych zatrzymywali się na kilkuminutowy odpoczynek.
Było już dobrze po dziesiątej w nocy, kiedy Świrski usłyszał okrzyk:
— Kto idzie?...
— Swoi!... swoi!... — odpowiedziano chórem.
— I kapitan jest?...
— Pojechał do Józówki. Na co ci kapitana?...
Kazimierz nie dosłyszał odpowiedzi, natomiast zdało mu się, że zdaleka, między krzakami widzi czerwonawy blask. Jednocześnie oddział zeszedł na małą równinkę, ludzie ożywili się i zaczęli rozmawiać, a niebawem wszyscy stanęli przed ogromną ścianą wapienną, w której było kilka otworów. W jednym palił się spory ogień.
— Jeść!... Herbaty!... Wódki!... — wołano z różnych stron.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.