— A gdzie pieniądze?... — odparł Chrzanowski. — Zając, przy dobrej wódce, może i uwolniłby nas... Ale tej hołocie trzeba czemś zapchać paszcze...
— No, jeżeli tylko o to idzie... — mówił Świrski.
W stronie szosy rozległy się dwa głuche wystrzały; Chrzanowski i Lisowski pobledli, Świrski uczuł ból w sercu. Tyle lat marzył o bitwach, o śmierci z bronią w ręku... Ale bić się w tych warunkach i ginąć w tem towarzystwie wydawało mu się nieszczęściem. Spojrzawszy na kolegów, zrozumiał, że Chrzanowski i Lisowski doznają tych samych uczuć.
Partyzanci uszykowali się, lecz, po upływie kilku minut, znowu rozbili się na drobne kupki i pobiegli w stronę szosy, za Zajączkowskim. Świrski i jego dwaj koledzy zwolna posuwali się za gromadą.
Z pomiędzy krzaków wyszli na otwarte pole, skąd wybornie widać było szosę. Na szosie stał powozik w parę silnych koni; na koźle siedział Żyd furman, którego dwaj partyzanci trzymali za kark, a obok powoziku czterech czy pięciu ludzi szarpali kogoś drugiego. Od czasu do czasu rozlegał się niby jęk, niby błaganie, któremu wtórował zirytowany głos Starki.
Do powoziku zbliżył się Zajączkowski, a Starka coś mu przekładał wrzaskliwym tonem. Potem Zajączkowski machnął ręką, człowiek szarpany zaczął wyć i ryczeć, a otaczający popychali go do drzewa.
— Oho!... oni go powieszą... — rzekł Lisowski.
— Kogo?... za co?... — spytał przerażony Świrski.
— Czy ja wiem kogo?... Zdaje się, że to jakiś Żyd, nawet w bogatem futrze...
Trzej młodzi ludzie zaczęli biec. Nim jednak dosięgli szosy, już ktoś przerzucił sznur przez konar drzewa i jeden koniec założył na szyję Żydowi, z którego inni towarzysze zdarli futro. Żyd, człowiek ogromny, z długą szpakowatą brodą, z początku krzyczał chrapliwym głosem, lecz nagle umilkł. Miał
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.