Od szopy w lesie, przy której Świrski opuścił bandę, do miasta X. było dwanaście godzin jazdy końmi; ale Kazimierz drogę tę odbywał przez osiem dni, a przeżył całe lata spostrzeżeń i wzruszeń.
Pierwszy postój wypadł mu u gospodarza, który do partji przywiózł żywność. Gospodarz ów nosił się z miejska, miał grubą marynarkę, długie buty i kożuch, a fizjognomję niezwykle uczciwą. Z jego niebieskich oczu wyglądała szczerość, każde zdanie było rozsądne i godziwe; nawet jasne, nieco podkręcone wąsy budziły zaufanie. Wioząc Świrskiego, mówił, że ruch rewolucyjny jest nieszczęściem dla kraju, ale popierać go trzeba, gdyż on wywołał konstytucję, która wszystko wynagrodzi.
— Męczymy się dziś, panie, wszyscy, nietylko wy — mówił. — Nawet w lesie dziś może i bezpieczniej, aniżeli w domu. Ale musimy to wszystko wytrzymać, ażeby choć naszym dzieciom było dobrze. O panie, konstytucja to jest ho!... ho!...
Dom, do którego zajechali późnym wieczorem, wyglądał na szlachecki dworek z gankiem i kilkoma wygodnemi, ciepłemi izbami. Stały tam komody, szafy, łóżka, stoły, nakryte serwetami, nawet fotele; każdy jednakże z tych sprzętów, czasami bardzo wytwornych, choć uszkodzonych, miał inny styl, inny kolor, inne obicie. Niemniej dziwił Świrskiego złocony zegar, stojący obok doniczki ze sztuczną różą, i regulator, który wcale nie chodził, obok szkaradnego oleodruku. Kazi-