Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

Gospodarza nie było, gospodyni wciąż nie pokazywała się. Świrski wyszedł przed dom, przekonał się, że dworek jest w rzeczy samej ładny, otoczony ogródkiem, że na dziedzińcu leżą stosy drzewa, nawet budulcowego, że dalej jest obórka, stajnia, stodółka, i że wszystko to stoi na brzegu lasu.
Chciał zajrzeć do stajni, gdzie rozlegało się kwiczenie koni. Ale właśnie w tej chwili ukazał się gospodarz i zawrócił go do pokoju.
— Chyba musi pan zmienić odzienie — rzekł, patrząc na Świrskiego łagodnym wzrokiem. — Taka kurtka i buty nie pasują do miasta...
Kazimierz przyznał mu słuszność, a jednocześnie zrobił uwagę, że nie ma nic innego, oprócz kilku sztuk bielizny w rańcu.
— Może się u nas co znajdzie — odpowiedział gospodarz i wyszedł z pokoju, a potem w stronę lasu. W kwadrans powrócił, niosąc tłomok odzieży, bielizny i butów. Świrski przymierzył: odzienie od biedy pasowało, ale buty były za wielkie. Gospodarz zabrał buty, znowu poszedł w stronę lasu i znowu po kwadransie przyniósł buty już dobre, stary kożuszek i koszyk na rzeczy.
— A paszport pan ma?... — zapytał. A gdy Świrski rozłożył ręce na znak, że nie ma, gospodarz udał się do swej niewidzialnej małżonki, coś z nią rozmawiał i, znowu po kwadransie, przyniósł najformalniejszy paszport na imię Augusta Szulca, mieszkańca gubernji płockiej.
Nad wieczorem przyszedł jakiś człowiek bez ręki, wyglądający na żebraka. Poszeptali z gospodarzem, który powiedział Świrskiemu, że jest przewodnik, który może go poprowadzić dalej.
— Naturalnie do X?... — zapytał Kazimierz.
— O nie, panoczku!... — odezwał się przewodnik, chłop łysy z wesołemi oczyma. — Musimy nadłożyć drogi, bo teraz kręci się dużo wojska.