O zmierzchu, na rogu Wąskiej ulicy spostrzegł ciemną, zgrabną sylwetkę kobiety, na widok której drgnęło w nim serce. Przyspieszył kroku i poznał — Jadwigę.
— Dobry wieczór pani!... — szepnął.
Odwróciła się, a na twarzy jej odmalowało się przerażenie i zachwyt.
— Gdzie pani mieszka?... — pytał, wymijając ją.
— U cioci, w aptece... — odpowiedziała.
— Aha, w rynku? Czy mogę przyjść?...
— Idę tam... — rzekła Jadwiga, przyśpieszając kroku. Na małoludnej uliczce nie zauważono ich rozmowy.
Powłóczywszy się między ogrodami, na krańcu miasta, Świrski wrócił na rynek i wszedł do bramy domu, w którym była apteka. Na schodach źle oświetlonych pierwszego piętra czekała go Jadwiga ze łzami w oczach, drżąca, ale uśmiechnięta, i wprowadziła do osobnego pokoiku, gdzie paliła się lampa, nakryta ciemno-ponsowym abażurem.
— O, panie, co pan zrobił?... — zawołała i wyciągnęła obie ręce. Mimowolnym ruchem Kazimierz pochwycił rączki i, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, całował jej palce i dłonie.
— Ale czy pan wie o nieszczęściu?... — mówiła Jadwiga. — Stryj pański wysłał przez Klemensa trzy tysiące rubli dla pana, do bandy Zajączkowskiego. Otóż Zajączkowski zabrał mu te pieniądze...