— Cóżto, jesteście panowie z policji?...
Odpowiedziano mu śmiechem. Potem kazano chodzić, siadać, kłaniać się, podawać rękę i zadawano mnóstwo pytań, na które Kazimierz odpowiadał głośno, szybko i stanowczo. Dziwna ta rozmowa ciągnęła się z pół godziny i zakończyła się ze strony jednego z mężczyzn wykrzyknikiem: „Maładziec!...“ Gdy Kazimierz żegnał Wierę, powiedziała:
— Dzwoni się z prawej strony; wchodzi się przez furtkę, potem na schody, na prawo. Na piętrze drugie drzwi na lewo, szyba matowa. Nadziratiel Iwan Piotrowicz zaczyna pić o siódmej, a na ósmą już gotów. Gorszy od niego jest pisarz.
Od Wiery poszedł Kazimierz do łaźni, gdzie wymyto go doskonale. Z łaźni udał się na kolację, znowu do ubogiej restauracyjki, a stamtąd do swej komórki. W ciągu dnia w każdej chwili wolnej przypominał sobie Jadwigę, jej małe, gorące rączki i bezcenne pocałunki. Z przestrachem czuł, że jeżeli gotów był siebie poświęcić za Chrzanowskiego, to kto wie, czy Chrzanowskiego nie poświęciłby dla niej, dla Jadwigi?..
Z tą myślą położył się na tapczanie i nie obudził się aż nazajutrz, o siódmej rano.
„Więc to dziś...“ — rzekł do siebie i poczuł ogromne zdziwienie i radość.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.