Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

obejmując Chrzanowskiego za szyję. Eks-więzień schwycił go za rękę i chciał pocałować, ale Świrski wyrwał się.
— Na śmierć i życie... — szepnął Chrzanowski.
— Nic nie mów... nic... Idźcie!...
— Co tobie, Kaziu?...
— Nic... Jestem trochę rozklekotany... Zaczynam czuć nerwy...
Popchnął Chrzanowskiego i uciekł za szosę. Tam przelazł przez parkan, przebiegł ogród, gęsto zasadzony śliwami, znowu przeskoczył parkan i znalazł się w innym sadzie. Gdy przeciskał się między krzakami porzeczek, coś go szarpnęło za szablę. Świrski skamieniał. Przez mgnienie oka nie śmiał spojrzeć za siebie, lecz, gdy z trudem odwrócił głowę, przekonał się, że zatrzymuje go krzak.
W taki sposób około kwadransa szedł zamiejskiemi ogrodami, nasłuchując i wyglądając za parkany. Wreszcie wydostał się w aleję starych drzew i nią, kryjąc się za pnie, dobiegł do fabryki żelaznej, której kominy dymiły, a w oknach migotały żółtawe światełka. Świrski zapukał do szwajcara.
— Raz... dwa... trzy... cztery... — rachował uderzenia pulsu. — Ach, jakże marudzi!... Raz... dwa... trzy... Zasnął, czy kiego djabła?...
Zgrzytnął klucz, drzwi uchyliły się... Na widok oficera szwajcar chciał zamknąć; ale Świrski rzucił się i gwałtem wszedł do sieni.
— Nie poznajecie mnie?... — zawołał.
— To pan?...
— Niema nikogo?...
— Nikogo... wszystko spokojnie...
— Rzeczy moje są?... Chcę się przebrać...
Szwajcar poprowadził go w głąb podwórza, do jakiegoś składu, przy którym znajdował się malutki pokoik. Zapalił świecę.
— Pan zmarzł... — rzekł szwajcar. — Możeby wódki?...