Około dziewiątej rano Kazimierz ze swym przewodnikiem dojechali do Suchych Stawów, gdzie mieszkał szwagier gajowego. Stąd do Rożków było trzy wiorsty, które Świrski przeszedł sam, upewniwszy się, że w osadzie niema wojska, ani strażników. O dwunastej w południe zapukał do drzwi proboszcza.
Ksiądz Stanisław sam otworzył, spojrzał i cofnął się.
— To ty, Kaziu?... — zapytał zniżonym głosem.
— Na dziś jestem August Szulc — odpowiedział Świrski z uśmiechem.
— Ty tutaj?... — dziwił się ksiądz. — A mówiła mi panna Jadwiga... mówiła...
— Co mówiła?...
— No, o tem, co było w piątek... z policmajstrem...
— Ach, że go zabili!... Ja nie należałem do tej sprawy...
— Mówisz prawdę?... Pewnie, że mówisz prawdę... Chwała Bogu!... — ciągnął ksiądz. — Dawne to czasy, już z osiem lat, jak byłem twoim nauczycielem; zawsze jednak wolę, że nie należałeś do morderstwa. Ale w takim razie o czemże myślała panna Jadwiga?... Wejdź, Kaziu...
Ksiądz, ciągle jakby zmieszany i niespokojny, wprowadził Świrskiego do kancelarji i wskazał krzesło. Kazimierz obrzucił okiem proboszcza, z którym nie widzieli się od dwu lat. Spostrzegł, że jego nauczyciel w ciągu krótkiego czasu wychudł, pochylił się; ciemne oczy wpadły, twarz nabrała suchotniczego wyglądu.