Świrski ocknął się. Już było mu cieplej, nawet gorąco, ale trochę zaczęła go bolić głowa. Przypomniał sobie swoje majaczenia i z uśmiechem powiedział: „Głupstwa mi się plotą!...“
Wkrótce spadł na niego ciężki, męczący półsen. Stodoła znajdowała się niedaleko obory, z której chwilami zalatywał ostry zapach amonjaku. Świrski poczuł to i przypomniał sobie zupełnie inną woń, z którą spotkał się przed kilkoma laty, gdy ze znajomym sędzią śledczym oglądał raz więzienie. Otworzono im drzwi do izby, w której mieszkało dwudziestu aresztantów, i z tej izby wionął tak straszny, szpitalny czy trupiarniany zaduch, że Kazimierz o mało nie zemdlał. Ta właśnie woń z całą potęgą przypomniała się obecnie.
Teraz przywidziało mu się, że — jest w więzieniu, w izdebce gnębiąco ciasnej, do której wchodziło się przez korytarz jeszcze ciaśniejszy. Ściany były grube, a sklepienie zdawało się uginać pod ciężarem murów. W izdebce, na wysokości człowieka, ujrzał gęsto zakratowane okno, poza którem działo się coś strasznego.
Mieszkańcem więziennej celi właściwie nie był on, Świrski, ale ktoś bardzo bliski jemu, ktoś, kogo jak najdoskonalej odczuwał. Więc czuł, że aresztant ma rozpaczliwy wstręt do więzienia, że, aby wyjść stamtąd, rękoma szarpałby mury. Ale wyjść nie było można. Mury za grube, korytarze za długie, drzwi zanadto mocne. Był tylko jeden sposób wyjścia, który więźniowi proponowano, ale na który on zgodzić się nie chciał.
„Lepiej zginąć!...“ — powtarzał sobie.
Nagle przez okno wpadł do celi migotliwy blask. Na dziedzińcu zapalono latarnię, przy której świetle więzień spostrzegł dwa słupy i belkę poprzeczną, ze zwieszającemi się sznurami. Za oknem słychać było szmery, stąpania wielu nóg, szamotanie, jęki... Sznur zniżył się... za chwilę podniósł się wyprężony... i przy żółtawem świetle więzień zobaczył — nie-
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.