— Kapitanie... kapitanie... strażnicy!... — zawołał jeden z milczących dotychczas towarzyszów Zajączkowskiego.
Świrski spojrzał: istotnie drogą jechało trzech konnych strażników.
— Zmykajta!... — krzyknął Zajączkowski. — Ja im teraz pokażę!... — Zdjął karabinek, wycelował i wypalił, może na sto pięćdziesiąt kroków. Jeden z jeźdźców pochylił się na szyję koniowi i spadł na ziemię; dwaj inni cofnęli się pędem.
— Umykaj, naczelnik!... — krzyknął Zajączkowski do Kazimierza. — Nie zawadzać mi tutaj... Ja ich...
Towarzysze Zajączkowskiego już znikli. Świrski powoli cofnął się między chaty. Widział, że zaczyna się jakaś ciężka awantura, ale jej jeszcze nie rozumiał dokładnie.
Koń trafionego strażnika z początku stał nad swoim panem, następnie zwolna poszedł za innemi. Zajączkowski począł gonić go w stronę kuźni. Koń przyśpieszył kroku; lecz, gdy Zajączkowski zatrzymał się, i koń stanął, a potem znów uciekał szybciej. W taki sposób gonili się paręset kroków.
Wtem, gdy Zajączkowski wyminął kuźnię, na drodze przed nim ukazała się gromadka kozaków, którzy zaczęli strzelać w kierunku wsi. Zajączkowski odstrzelił się raz i drugi, i zaczął biec, ale już w stronę kuźni.
Świrski machinalnie odwrócił głowę i poza wsią spostrzegł oddział piechoty, rozsypany w tyraljerkę. Na prawo, ode drogi, może w odległości wiorsty, znowu ukazała się garść kozaków, a na lewo, het za kuźnią, posuwał się łańcuch piechoty. Teraz Kazimierz zrozumiał, że zarówno on sam, jak i Zajączkowski, są otoczeni ze wszystkich stron. W dodatku kozacy powtórzyli wystrzały, i kilka kul zasyczało ponad głową Świrskiego i dachami wsi.
Zajączkowski gdzieś zniknął, natomiast z murowanej kuzienki prędko wybiegł kowal i jego dwaj pomocnicy, bez czapek, z zawiniętemi rękawami koszul.
Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/288
Ta strona została uwierzytelniona.