Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Latter skrzywiła usta, odgadując z przygotowań, że taki gość przychodzi w swoim, nie w jej interesie.
We drzwiach ukazały się siwe faworyty służącego, który szepnął:
— Ten... pan profesor.
A w chwilę później wszedł do gabinetu człowiek w czarnym surducie, tęgi, średniego wzrostu. Miał twarz bladą, jakby nalaną, apatyczne spojrzenie z wyrazem dobroci, na łysinie kosmyk włosów, który, jak ciemna kresa, ciągnął mu się nad czołem od strony prawej ku lewej. Gość, idąc zwolna, wysoko podnosił kolana i trzymał duży palec lewej ręki za klapą surduta, co wszystko razem zdawało się świadczyć, że łagodny ten człowiek nie odznacza się energją.
Pani Latter, stojąc z założonemi na piersiach rękami, utopiła pałający wzrok w jego szklanych oczach; ale gość był tak flegmatyczny, że nawet nie zmieszał się jej spojrzeniem.
— Właśnie... — zaczął.
W tej chwili regulator, zegar angielski i mały zegarek w dalszych pokojach na rozmaity sposób wybiły piątą.
Gość zawiesił mowę, jakby nie chcąc przeszkadzać zegarom, a gdy umilkły, znowu zaczął:
— Właśnie...
— Zdecydowałam się — przerywa mu pani Latter. — Nie sześć, ale dwanaście lekcyj tygodniowo będzie miał pan u mnie...
— Bardzo...
— Sześć jeografji i sześć nauk przyrodniczych.
— Bardzo... — powtórzył gość, kiwnąwszy parę razy głową, lecz nie wyjmując wielkiego palca lewej ręki z poza klapy surduta, co już zaczęło irytować panią Latter.
Znowu mu przerwała, mówiąc:
— Przyniesie to panu profesorowi czterdzieści osiem rubli miesięcznie.
Gość zamknął usta, lecz zaczął szybko bębnić palcami le-