Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/042

Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiadam ci, Zosiu, że są niepokoje gorsze aniżeli miłość...
— Ach, Boże, wiem, wiem... Ale zawsze pochodzą z miłości...
— Jesteś głuptasek, moja Zosiu! — przerywa jej z godnością panna Magdalena. — Póki kobieta kocha, jest szczęśliwa, chociaż... nie powinnam z tobą mówić o takich rzeczach... Nieszczęście zaczyna się dopiero wtedy, kiedy kobieta zaczyna myśleć o sprawach poważnych, jak mężczyzna... Kiedy naprzykład myśli o pieniądzach, cudzych interesach, o uratowaniu kogoś z ciężkiej sytuacji...
— O, jeżeli o mnie chodzi — wybucha Zosia z pałającemi oczyma — mnie nikt nie uratuje!... Od chwili, kiedy Jadzia Zajdler widziała, jak całował pannę Joannę, życie moje zostało złamane. Więc on nie dla mnie zaglądał do sal, nie mnie szukał, gdy patrzył na nasze okna z podwórka, i dlatego nie podniósł róży, którą mu wyrzuciłam... Ale ja nie będę im przeszkadzać; umrę, rozumie się, że nie dla tej kokietki, tylko dla niego... Niech zostanie szczęśliwy z kim chce, chociaż... mam przeczucie... że mnie kiedyś pożałuje...
Mówiąc to, Zosia zalewa się łzami, a panna Magdalena patrzy na nią zdumiona.
— Moja Zosiu, co ty wyplatasz? Kto całował Joasię?...
— A któżby, jeżeli nie pan Kazimierz?... Zbałamuciła go ta drapieżnica, bo jej zazdrość...
Panna Magdalena uroczyście podnosi się z kanapki i mówi:
— Panna Joanna jest damą klasową i osobą przyzwoitą, która nigdy nie pozwoliłaby się całować panu Kazimierzowi.
— Czy pani jest tego pewna?... — pyta Zosia, składając ręce.
— Jestem najpewniejsza, a teraz żałuję, że wybrałam cię na powiernicę...
— O, panno Magdaleno!... — błaga ją Zosia, płacząc i śmiejąc się.