Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.

— To nie mnie, to tobie coś jest, Madziu? — odezwała się powolnym i łagodnym głosem panna Solska.
Magdalenę od głowy do nóg oblało gorąco. Już chciała rzucić się w objęcia Adzie i szepnąć: „Pożycz, kochanko, pieniędzy pani Latter!“, ale zdjął ją strach, że może wszystko zepsuć, i głos w niej zamarł. Upadła na krzesło obok Ady i niby ostro patrzyła jej w oczy, siląc się na uśmiech. Wreszcie rzekła:
— Jestem trochę zmęczona... ale to przejdzie, Adziu... Już przeszło.
Na żółtej twarzyczce Ady odmalował się niepokój; powieki zaczęły jej drżeć, a szerokie usta składać się jakby do płaczu.
— Bo może, Madziu — odezwała się jeszcze ciszej panna Solska — bo może... obraziłaś się na mnie za to, żem posłała do ciebie Stanisława?... Ja przecie wiem, że sama powinnam pójść do ciebie, ale zdawało mi się, że tu, na dole będzie ciszej...
Magdalena w jednej chwili odzyskała energję. Pochyliła się na fotel, schwyciła swoją przyjaciółkę w objęcia, śmiejąc się tak szczerze, jak tylko ona jedna umiała na całej pensji.
— Ach, niepoczciwa Ado! — zawołała — jak możesz mnie posądzać o coś podobnego?... Czy kiedy widziałaś, ażebym ja obraziła się na kogokolwiek, a tem bardziej na ciebie, taką dobrą, taką kochaną, takiego... aniołeczka!...
— Bo widzisz, ja się boję obrażać... Ja już i tak robię ludziom przykrość moją osobą...
Dalszy ciąg wyznań przerwała jej Magdalena pocałunkami, i — wzajemne obawy panien zostały usunięte.
— Bo widzisz, ja ci to chciałam powiedzieć — zaczęła Ada, kładąc swoje drobne rączki wzdłuż poręczy fotelu. — Wiesz, że Romanowicz lekcyj nam dawać nie może, skoro opuścił pensję...
— Naturalnie.