Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

— To może on będzie wstydził się wykładać nam trzem? — nagle zapytała Magdalena.
— Ale, gdzież tam. Nawet zdziwisz się, gdy ci powiem, że on nietylko zauważył i ciebie, i Helę, ale i każdą ocenił...
— Ocenił mnie?...
— Tak. O tobie powiedział, że musisz być bardzo pojętna, tylko łatwo zapominasz...
— Czy podobna?
— Jak Stefka kocham, a o Heli — że mało dba o matematykę.
— Ależ to jest prorok!... — zawołała Madzia.
— Naturalnie, że prorok, bo z Helą już mam zmartwienie. Nie była dziś u mnie cały dzień, choć kilka razy przechodziła pode drzwiami i śpiewała — mówiła z żalem Ada.
— Czegóż ona chce?
— Albo ja wiem. Może obraziła się na mnie, a najpewniej... już mnie nie lubi... — szepnęła Ada.
— Ale, dajże spokój...
Usta Ady zaczęły drżeć i na twarz wystąpiły rumieńce.
— Ja rozumiem, że mnie nie można lubić — mówiła — wiem, że nie zasługuję na żadne względy, ale to przykro... Ja, dlatego tylko, ażeby z nią być dłużej, nie wyjeżdżam zagranicę, chociaż ciotka nalega na mnie od wakacyj i nawet Stefek wspominał... Ja przecież nic od niej nie żądam, chcę tylko czasami spojrzeć na nią. Wystarcza mi jej głos, choćby nawet mówiła nie do mnie. To tak mało, mój Boże, tak mało, a ona mi i tego odmawia... A ja myślałam, że ludzie piękni powinni mieć lepsze serca, aniżeli inni...
Magdalena słuchała z błyszczącemi oczyma; postanowienie jej dojrzało.
— Wiesz! — zawołała, klasnąwszy w ręce — ja ci to wytłomaczę.
— Ona gniewa się, że nam Romanowicz nie daje lekcyj?...