jej przebiegały najsprzeczniejsze uczucia: zdumienie, wstręt, a jednocześnie coś, jakby zazdrość...
— Potrzeba ci czego? — zapytała niechętnie.
— Nic mi nie potrzeba, tylko idźcie sobie i nie nasyłajcie mi dozorczyń! — odpowiedziała Joasia, nie podnosząc twarzy.
— Dowidzenia.
Madzia wyszła powoli, myśląc:
„Poco ja mówię: dowidzenia, kiedy nie chcę jej widzieć?... Zresztą, co mnie to obchodzi, ja przecie nie poszłabym z mężczyznami do restauracji, a za skarby całego świata nie chciałabym być w takim dziwnym stanie, więc jej nie zazdroszczę... A jednak dlaczego ona to zrobiła, czego żadna z nas nie robi? Czy ona nie taka, jak my wszystkie, czy lepsza od nas?...“
W korytarzu spotkała gospodynię pensji, pannę Martę, osobę kaszlącą i wysoką, w białym czepeczku, która była nadzwyczajnie silna i trzymała się pochyło.
— Ach, co się u nas dzieje, paniuńciu! — rzekła gospodyni, składając żylaste ręce i schylając głowę niżej niż zwykle. — Jak jestem tu dziesięć lat, nie zdarzyło się nic podobnego... A biedna pani przełożona...
— Cóż pani przełożona?...
— Aaa!... Ona to dopiero chora; wygląda jak z krzyża zdjęta, jakby z trumny wstała... Bo to i niepięknie, i dla pensji niedobrze...
Obejrzała się, czy kogo niema w korytarzu, i dodała cicho, zbliżywszy usta do ucha Madzi:
— Oj, te dzieci, te dzieci!... Szczęśliwe my, paniuńciu, że nie mamy dzieci...
I prędko odeszła, trzęsąc wielkiemi rękoma.
„Dzieci?... Co ona mówi o dzieciach?... Przecież Joasia nie jest córką pani Latter. Panna Marta widocznie dostała bzika...“
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.