Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dla mnie — barszcz... Potem może być kawałek sandacza... No, kawałek sarny i kompot... — mówił Solski.
— To samo, tylko, zamiast sarny — kotlet wołowy — dodał Dębicki.
— A wino?
— Pół butelki czerwonego — rzekł Solski — a profesor?
— Wody sodowej.
Kiedy kelner wyszedł z gabinetu, zastąpił mu drogę gospodarz, pytając:
— Jaki numer?
Kelner machnął ręką.
— Będzie ze dwa ruble.
— A tak! — westchnął gospodarz. — Taki zawsze skąpi, choć pieniędzmi mógłby w piecu palić. Ale szanuj go, bo dobry dla służby, to pan Solski.
— Który to, panie, starszy czy młodszy? — spytał ciekawie lokaj.
— Młodszy, młodszy, ten, co go w zimie nie stać na futro.
Kelner usługiwał znakomicie. Dawał potrawy na czas, wchodząc krząkał, wychodził na palcach i tytułował Solskiego jaśnie panem. Goście jedli, rozmawiając.
— Więc profesor nie pije nic, nawet kawy — mówił Solski. — Czy to nie fałszywy alarm z tą chorobą serca?
— Nie. Z każdym rokiem posuwa się naprzód — odpowiedział Dębicki.
— Tem większy powód, ażeby profesor zajął się naszą bibljoteką; bieganina po piętrach nie może być dobrą — rzekł Solski.
— Od wakacyj, od wakacyj... Nie mogę rzucać pensji, na którą mnie łaskawie przyjęto i do tego w niezwykłym czasie.
— Jak profesor chce. A co się tyczy pensji, mam prośbę do profesora.
— Słucham.
— O pani Latter mówią źle — ciągnął Solski. — Moje ku-