„O, jak to widać, że ten człowiek nosi w sobie coś kosztownego i kruchego. Jak on ostrożnie stąpa, czując, że byle się poślizgnął, upadnie aż na dno grobu... Ciężki los, kiedy życie schodzi tylko na chronieniu życia!...“
Nagle medytacje jego zmieniły kierunek.
„No, a ja — mówił do siebie — a ja?... Mnie na czem schodzi życie?... Ten, ciężko chory, pracuje na własne utrzymanie, opiekuje się małą siostrzenicą, uczy dziewczęta zoologji i jeografji, ba! pracuje nad jakimś nowym systemem filozoficznym. To wszystko robi inwalid, któremu lada chwilę może pęknąć serce i bynajmniej nie z miłości. Ja zaś jestem zdrów jak koń, mam podobno rozum i energję, duży majątek, rwę się do działalności i — nie robię nic!... Mogę wszystko kupić: rozrywki, kochanki, wiedzę... Tylko nie kupię — celu dla działalności... Nie mieć do czego przyczepić się, oto choroba, niegorsza od wady serca. Albo też być wiecznym kandydatem na przewodnika tam, gdzie nikt nie potrzebuje przewodników, bo nigdzie się nie wybiera... Oto nowożytny tantalizm!... Będę ostatniego gatunku szubrawcem, jeżeli nie zmarnuję się razem z mojemi aspiracjami do wielkich dążeń...“
Wsadził ręce w kieszenie wąziutkich spodni i szedł zwolna ulicą, rozmarzony, smagany śniegiem w twarz, potrącany przez przechodniów, którzy spoglądali na niego, jak na biedaka albo warjata.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.