Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecież modlimy się codzień, nawet przed pójściem do łóżka, a nie dopiero przed taką podróżą — odparła Madzia.
— Ach ty i pensjonarki, wielka rzecz!... Ale nie o to chodzi... Mama wydała mi się bardzo rozstrojona, więc proszę cię, uważaj na nią i napisz mi, gdyby...
— Helu! — zawołała pani Latter.
Wszyscy zaczęli się żegnać. Pan Solski, ubrany tym razem w palto, podał bukiet Helenie, na którą gniewnie i melancholijnie spoglądał pan Romanowicz, gładząc czarne wąsy. Ada rzuciła się na szyję Madzi, pan Kazimierz zajął się odtransportowaniem do wagonu aksamitnej ciotki. Ścisk, ruch, zgiełk powiększył się, i Madzia, ocierając łzy za Adą, znalazła się na szarym końcu, obok pana Romanowicza.
— Już rozumiem — rzekł piękny profesor — dlaczego panna Helena bagatelizuje dawnych adoratorów. Ma Solskiego...
— Co też pan mówi! -— oburzyła się Madzia.
— Czyliż nie widzi pani jego bukietu i jej spojrzeń?... Sapristi! takiego bukietu jeszcze nie było na naszej kolei...
— Zazdrość mówi przez pana.
— Nie zazdrość — odparł z gniewem — ale znajomość kobiet wogóle, a panny Heleny w szczególności. To mnie tylko pociesza, że jak ja dziś zbladłem przy panu Solskim, tak on zblaknie przy jakim zagranicznym magnacie, albo...
Pociąg ruszył. Do Madzi zbliżyła się pani Latter i ciężko oparła się na jej ręku. Solski pożegnał obie panie z wielkim szacunkiem, a w chwilę po nim pan Kazimierz.
— Nie odwiedzisz mnie, Kaziu? — zapytała matka.
— Jeżeli mateczka każe... Choć umówiłem się z hrabią...
— Umówiłeś się, to idź — szepnęła, mocniej opierając się na ramieniu Madzi.
Pan Romanowicz, który patrzył na nią zboku, ukłonił się grzecznie, ale zdaleka, i odchodząc, westchnął. W duszy Madzi powstała wątpliwość, za czem on wzdycha: za Helenką, czy