Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Płaczesz, wyjeżdżając z domu?... — zapytała pani Latter niespokojnie.
Madzia zrozumiała, o co chodzi.
— To jest... ja płaczę — rzekła — bo jestem beksa... Ale gdybym miała rozum, to pocóż płakać?... Teraz zapewne nie płakałabym...
— I nie mniej kochasz rodziców, choć tak rzadko widujesz ich?
— Ach, pani, jeszcze więcej ich kocham... Naprawdę zrozumiałam, co to są rodzice, dopiero wówczas, kiedy mnie odwieźli na pensję i nie mogłam widywać ich codzień...
— Matka pieściła cię?
— Czy ja wiem?... Alboż dziecko tylko za pieszczoty kocha? Moja mama nawet nie pieści nas tak jak pani Helenkę — mówiła Madzia, wysilając się na dyplomację. — I przecież mama tak nie pracuje jak pani. A swoją drogą, kiedy sobie przypomnę, jak mama zajmowała się obiadem dla nas, jak z rana dawała nam bratki z mlekiem, jak cały dzień szyła albo naprawiała nasze sukienki... Nie mogła nam dać nauczycieli i guwernantek, o, nie! ale my i za to ją kochamy, że sama nauczyła nas czytać. Wieczorami siadaliśmy przy niej; Zdzisław na krześle, ja na stołeczku, a Zosia na dywanie. To był taki prosty dywanik, mama uszyła go z kawałków... Więc wieczorami opowiadała nam mama różne rzeczy, nawet uczyła nas w ten sposób Pisma świętego i historji. Taka mała nauka, nie profesorska, a przecież my jej tego nigdy nie zapomnimy. Nareszcie sama oglądała nasze łóżeczka, czy dobrze posłane, klękała z nami do pacierza, a potem, otulając nas i całując, mówiła: „Śpijcie z Bogiem urwisy!...“ Bo ja, proszę pani, byłam taki urwis jak Zdziś, nawet łaziłam po drzewach. Raz spadłam... Ale Zosia jest zupełnie inna, ach, jaka to kochana dziewczynka!...
Nagle Madzia umilkła, spojrzawszy na panią Latter, która zasłoniła twarz rękoma, szepcząc: