Na drugi dzień pani Latter wezwała do siebie Madzię i rzekła:
— Przyprowadź tu Zosię Wentzel, panno Magdaleno, i sama przyjdź.
— Dobrze, proszę pani — odpowiedziała Madzia, i serce zaczęło jej bić ze strachu. Oczywiście coś złego, kiedy pani Latter nazywa ją panną Magdaleną i ma w fizjognomji ostry wyraz, z jakim robi wymówki pensjonarkom.
„Naturalnie, że chodzi o Zosię“ — pomyślała Madzia, wiedząc, że przy upominaniu nauczycielki pani Latter ma inny wygląd. Niewiele przyjemniejszy, ale inny.
Kiedy Madzia zawiadomiła Zosię o rozkazie przełożonej, nie wspominając o swoich obawach, Zosia przyjęła to obojętnie.
— Domyślam się — rzekła, wzruszając ramionami. — To on na mnie naskarżył.
— Kto?... pan Kazimierz?... — zawołała Madzia.
— Naturalnie. Odgadł, że nim pogardzam i teraz mści się... Oni zawsze tacy; nieraz mówi mi to panna Howard...
Na schodach przeszła obok nich panna Joanna, rzucając na Zosię jadowite spojrzenie.
— A co?... — zawołała Zosia, klasnąwszy w ręce. — Czy nie mówiłam, że to robota tej piekielnicy?...
— Zosiu, w tej chwili mówiłaś, że to pan Kazimierz...
— Mówiłam o nim, ale myślałam o niej.
Kiedy zapukano do pokoju pani Latter, na dole rozległ się
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.
XI.
ZNOWU AWANTURA.