Do przedpokoju zadzwoniono, i panna Klara opuściła gabinet. Pani Latter głęboko odetchnęła, zobaczywszy, jak rozpływa się między portjerami wysoka figura nauczycielki.
„Mielnicki!“ — pomyślała, słysząc ciężkie tupanie i zdejmowanie dużego futra w przedpokoju.
Jakoż wszedł jegomość otyły i rumiany w jasnych spodniach i rozpiętym surducie, z grubą dewizką na kamizelce i grubą fałdą na karku.
— A cha, cha!... — zaczął jegomość, obcierając siwe wąsy z mrozu. — Rączki całuję ubóstwianej pani... cha, cha!... O, cóż to znaczy?... Mizernie moja pani wygląda... Niezdrowiśmy, co?... Do licha, trzy dni patrzę na panią i codzień widzę zmianę... Gdybym to ja mizerniał, byłoby, mościa dobrodziejko, zrozumiałe: zwyczajnie zakochany. Ale pani...
Pani Latter uśmiechnęła się i patrząc na niego z kokieterją, rzekła:
— Mizernieję, bo nie sypiam... Nie mogę spać...
— O, to niedobrze. Gdybym ja nie sypiał... A radziła się też pani kogo?
— Nie wierzę w lekarstwa.
— Jeszcze jedna cnota! — zawołał jegomość, gwałtownie całując ją po rękach. — A ja myślałem, że w takim skarbie, jakim bez zaprzeczenia jesteś pani dobrodziejka, że w takiej skarbnicy zalet nie dopatrzę już nic nowego, chyba — po ślubie.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
XIII.
STARY I MŁODY TEGO SAMEGO GATUNKU.