— Znowu niedorzeczność! — przerwała pani Latter, przeszywając go spojrzeniami, pod któremi jegomość wił się jak w ogniu.
— Nie mogę być dorzecznym, kiedy mi serce, mościa dobrodziejko, wysycha... Ale mniejsza o mnie... Otóż, skoro pani nie zażywasz doktorów, ja pani zapiszę lekarstwo na bezsenność. Ale ręka i słowo, że pani spełnisz zalecenia.
— Zobaczę, jeżeli nie będą bardzo złe.
— Będą wyborne! Bo to moje lekarstwo, mościa dobrodziejko, składa się z dwóch doz, jak pigułki Morissona.
— A więc?...
— A więc radykalnem lekarstwem na bezsenność będzie dla pani — wyjście zamąż... To radykalne... Bo pani, mościa dobrodziejko, przeszkadzają spać jej własne oczy, przy których, jakem uczciwy, mógłbym czytać gazety pociemku. Tak świecą i palą...
— A to drugie lekarstwo?
— To drugie, tymczasowe, pozwoli pani, że przyszlę dziś... Mam kilka butelek wina, tak doskonałego, że nie znajdziesz pani nawet u Fukiera... Jeden kieliszek do poduszki i bywaj zdrów!... Armatami nie zbudzą pani do rana...
Rada ta zrobiła na pani Latter mocne wrażenie.
— Tylko, proszę, niech pani prezenciku nie odrzuca, bo będę uważał za chęć zerwania stosunku...
— Ależ nie odrzucam, przyjmuję i dziś jeszcze spróbuję — odpowiedziała ze śmiechem pani Latter, podając mu rękę, którą znowu ucałował.
„Gdybyś w tak natarczywy sposób zmusił mnie do przyjęcia pożyczki, o, to byłbyś wielbiciel!... droższy od Romea...“ — pomyślała pani Latter, dodając głośno:
— Zdaje się, że wszedł do przedpokoju ten młody człowiek...
Jegomość nagle zasępił się.
— A, więc przyszedł?... Phy, widzę chwat chłopak. Bo
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.