Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

czuprynie, na której utworzyło się kilka połyskujących smug i jeszcze jeden wicherek.
— Czyś pan oszalał?... — wykrzyknął jegomość. — A cóżeś to za jeden?
Młody człowiek podniósł głowę.
— Jestem Kotowski, niegorszy od Mielnickich... A w jesieni już będę lekarzem.
— Głupia profesja!
— Ha, proszę pana, bywają rozmaite... Niekażdy ma folwark.
— Ale bardzo wielu reflektuje na cudzy.
Teraz student zhardział.
— Proszę pana, nie ja reflektuję na folwarki, a tem mniej na pańskie. Wiem, że panna Marja jest uboga, i z nią się żenię, nie z folwarkiem.
— A jak ja nie pozwolę?
— Przecież ja się ożenię z panną Marją...
Stary szlachcic kręcił głową.
— Proszę pana — rzekł — jak pan możesz bałamucić dziewczynę, sam utrzymania nie mając.
— Ale będę miał. Pojadę na jakiś czas zagranicę...
— Fiu!... a skąd pieniążki?
— Z tej samej kasy, która utrzymywała mnie w gimnazjum i w uniwersytecie... — odparł zirytowany student.
Stary jegomość zaczął chodzić po gabinecie, śpiewając: ta, ta, ta!...
— Pojedzie zagranicę... pieniędzy nie ma... ta, ta, ta!... — mruczał szlachcic. — No — rzekł nagle — a jak nie pozwolę wyjść Mani za pana?
— Mamy czas.
— Ale... jeżeli ja wypędzę ją z domu na cztery wiatry?...
— Musi dać sobie radę. Zresztą ja od wakacyj mogę zacząć praktykę.
— I truć chorych...