Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie pan jadasz?
— Rozmaicie. U Honoratki, pod Papugą, w taniej kuchni, jak można.
— I wyjedziesz zagranicę.
— Wyjadę.
— Apopleksja mnie zabije przez tego półgłówka! — zawołał jegomość. I nagle zatrzymawszy się przed studentem, rzekł:
— Ja z panem skończę w dwóch słowach... Przyjdź acan jutro na obiad do Europejskiego hotelu, o dwunastej...
— Nie będę mógł o dwunastej, mam klinikę.
— Więc o której?
— Po pierwszej.
— No, to... przyjdź trochę po pierwszej, do Europejskiego hotelu, rozumiesz acan?... Ja panu muszę wybić te brednie z głowy... Nie ma całych portek i wyjeżdża zagranicę... cha, cha, cha!... Chce się żenić i nie umrze!... No, wiecie państwo, jak żyję nic podobnego nie słyszałem. Bądź acan zdrów, a nie zapomnij zaraz po pierwszej, bo nikt dla twojej przyjemności głodem morzyć się nie będzie... Bądź zdrów.
Z temi słowy, nie patrząc na studenta, podał mu dwa tłuste palce, a trzecim zlekka uścisnął go za rękę.
Gdy Kotowski opuścił gabinet, weszła uśmiechnięta pani Latter i obrzucając szlachcica powłóczystem spojrzeniem, rzekła:
— Dobre pan jednak musiał powiedzieć kazanie temu młodzikowi, bo aż do mego pokoju dolatywały pojedyńcze wyrazy...
— Gdzie tam, mościa dobrodziejko! Owszem, teraz zrozumiałem, że taka bestja, taki dziki zwierz, mógł dziewczynie zawrócić głowę. Imaginuj sobie, pani dobrodziejka, że on gada o przyszłości, jakby miał umowę z Panem Bogiem! Pojadę, mówi, zagranicę, nie umrę, mówi — słyszała pani?... i jeszcze, mówi, ożenię się z panną Marją. Gadajże z takim!...