Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

ter o przyjaźń, która lęka się zostać miłością; drugi podejrzewałby ją o brak zaufania, a nawet obawę wobec Zgierskiego.
Lecz ktoby mógł chwytać głosy, odzywające się w duszach tych ludzi, zdziwiłby się, usłyszawszy ich monologi.
„Jestem pewny, że pod pozorami sympatji, lęka się mnie i coś podejrzewa... No, ale to elegancka kobieta...“ — mówił do siebie zadowolony Zgierski.
„On myśli, że ja wierzę w jego spryt i chytrość... No, ale potrzebuję pieniędzy...“ — mówiła pani Latter.
— Jeżeli będzie pani miała sposobność wyjechać na wieś, a mam przeczucie, że tak, niech pani wyjedzie choćby na cały rok, byle zobaczyć wieś w zimie — rzekł Zgierski, akcentując pewne wyrazy tonem i spojrzeniami.
— Ja, na wieś?... pan żartuje... A pensja?
— Rozumiem — mówił Zgierski, tkliwie patrząc jej w oczy — że ma pani wielki obowiązek społeczny. Jak zaś ja to rozumiem, nie potrzebuję tłomaczyć... No, ale mój Boże, każdy człowiek ma trochę praw do osobistego szczęścia, a pani ma więcej, aniżeli ktokolwiek inny...
W oczach pani Latter w pierwszej chwili odmalowało się zdziwienie, nawet niepokój. Lecz wnet błysnęło słówko: „rozumiem!...“ a potem wydarł się z piersi krótki wykrzyknik:
— A!...
I pani Latter spojrzała na niego, nie ukrywając zdumienia.
— Więc rozumiemy się?... — spytał Zgierski, patrząc na nią głęboko. A w duchu dodał:
„Złapała się!...“
— Jesteś pan straszny człowiek — szepnęła pani Latter, dodając w myśli:
„Już go mam!...“
I spuściła oczy, ażeby ukryć błyskawicę triumfu.
Zgierski patrzył wzrokiem, w którym malowała się chłodna czułość dla niej i niezachwiana wiara w dokładność własnych informacyj. Nagle rzekł: