Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co?... — zawołał Zgierski. — Ostrygi?
Zasłonił ręką oczy, jak człowiek głęboko wzruszony, i myślał:
„Więc ona, wychodząc zamąż, daje mi do zrozumienia, że kocha się we mnie... Jest to bardzo przyjemne, ale i bardzo... Nie niebezpieczne, tylko... trudne... Wolałbym, ażeby miała o dwadzieścia lat mniej...“
Rzucił się do ostryg i jadł szybko, w milczeniu, wciskając dramatycznemi ruchami dużo cytryny, jak człowiek, który cierpi, lecz chce pokazać, że mu wszystko jedno.
— Panie Stefanie — odezwała się pani Latter omdlewającym głosem — mamy wprawdzie Chablis...
— Spostrzegłem to — odparł Zgierski, który po drugim kieliszku starki czuł potrzebę dowiedzenia, że odznacza się piekielną przenikliwością.
— Ale możeby pan spróbował tego wina...
Nalała mu kieliszek. Skosztował i spojrzał na nią prawie surowo.
— Pani — rzekł — tak niezwykle omszoną butelkę musiałem spostrzec odrazu... Pani pojmuje... Lecz w tej chwili przekonywam się, że takiego wina nie mogła wybrać kobieta...
— Jest to prezent pana... pana Mielnickiego, wuja i opiekuna jednej z moich uczenic — odpowiedziała pani Latter, spuszczając oczy.
— Pani życzy sobie, ażebym pił to wino? — uroczyście zapytał Zgierski.
— Ależ proszę pana.
— Ażebym pił z kielicha pana Mielnickiego, który zresztą może być człowiekiem najgodniejszym szacunku...
Milczenie. Lecz w tej chwili Zgierski uczuł, że jego nogę dotyka inna noga.
„Mógłbym sądzić, że ma do mnie jakiś ważny interes — pomyślał, wypijając dwa kieliszki wina, jeden po drugim. —