Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Latter zarumieniła się.
— Szkoda — rzekła.
Zgierski dokończył kieliszka i uczuł niepokonaną chęć zaimponowania swemi informacjami.
— Jestem pewny — zaczął — że nie posądza mnie pani o brak chęci służenia jej. Bo pomijam głęboką życzliwość, o której nie mówi się przy rachunkach, a której posiadaniem dla pani słusznie się szczycę... Pomijam to, gdyż choćbym był najbardziej interesownym człowiekiem, to przecież wiem, że pani, mówiąc językiem finansowym, stanowi dobrą hipotekę... Proszę pani, mówmy szczerze... Już sam Mielnicki daje duże gwarancje, a taki Solski... mój Boże!...
Zgierski westchnął, pani Latter spuściła oczy.
— Nie rozumiem pana... i nie chcę rozumieć... — dodała zniżonym głosem. — Nawet proszę pana, ażeby tych kwestyj nie poruszał...
— Pojmuję i uwielbiam delikatność pani, ale... Cóżeśmy winni, że Mielnicki na prawo i na lewo skarży się, iż dostał odkosza, opowiadając przytem o swej miłości dla pani. Czemu zresztą nikt się nie dziwi, a ja najmniej... — dodał z westchnieniem.
— Mielnicki jest oryginał — uśmiechnęła się pani Latter. — Ale pan Solski niczem, ale to niczem nie upoważniał... I przyznam się panu, że ta wieść obraża mnie...
— A jednak ta wieść przyszła z Rzymu, gdzie mieszka kilka polskich rodzin, które już dostrzegły, że pan Stefan zajął się panną Heleną.
— Nic, ale to nic o tem nie wiem — rzekła pani Latter. — Pokazuje się, że nasza pensja jest fortecą, do której wieści nie dochodzą.
— Hum! — mruknął Zgierski. — Musiały jednak dojść i to z dobrego źródła, skoro zaniepokoiły pana Dębickiego...
— Dębickiego?... — powtórzyła zdumiona pani Latter.