Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

mówimy otwarcie?...), jedni czy jedne zazdroszczą pani — Mielnickiego... Innym — pensja pani może być solą w oku... Ale panny Malinowskiej nie zaliczam do nich...
— Pan zna Malinowską?... — zapytała pani Latter, opuszczając ręce na fotel.
— Tak. Jest to dobra kobieta i jej niech pani nie zalicza do nieprzychylnych. Ale o tem kiedy indziej... Dalej, są tacy i takie, które zazdroszczą pannie Helenie Solskiego, a nareszcie i tacy, którzy patrzą przez mikroskop na drobne usterki pana Kazimierza.
— Cóż mają do niego? — szepnęła pani Latter, przymykając oczy, bo czuła, że wobec ogromu informacyj Zgierskiego zaczyna się jej w głowie kręcić.
— Nic wielkiego!... — odparł Zgierski, chwiejąc się, jakby pragnął w równowadze utrzymać głowę. — Zarzucają panu Kazimierzowi... to jest nietyle zarzucają, ile dziwią się, a właściwie...
— Panie Zgierski... panie Stefanie, mów pan poprostu!... — zawołała pani Latter, składając ręce.
— Mam mówić krótko i węzłowato?... To mi się podoba... To jest w stylu pani...
— A więc?
— A więc?... Aha!... no tak... — powtarzał Zgierski, usiłując skupić uwagę. — Dziwią się tedy, że syn pani... to jest — szanowny i utalentowany pan Kazimierz nie ma dotychczas określonego zajęcia.
— Kazio wkrótce wyjeżdża zagranicę — odparła pani Latter.
— Rozumiem, do pana Solskiego.
— Do uniwersytetu.
— Ach, tak! — potwierdził Zgierski. — Dalej, zarzucają panu Kazimierzowi miłostki... No, miłość, pojmuje pani... światło życia, kwiat duszy... Ja — dodał z głupowatym uśmiechem — najmniej powinienbym oburzać się na miłostki mło-