Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozpaczliwym ruchem objął się rękoma za głowę, ale na jego twarzy widać było tylko rozdrażnienie.
— Proszę, niech pani nikomu nie wspomina, że mówiłem o eterze, bo mogę się mylić... Ale proszę... niech pani daje baczność na mamę, panno Magdaleno — dodał, ujmując jej rękę i błagalnie patrząc w oczy. — Doprawdy, że uważam panią za osobę najbliższą nam, jakby drugą córkę mojej matki... I gdyby pani coś dostrzegła, niech zawiadomi mnie o tem, gdziekolwiek będę: tu, czy zagranicą... Zrobi to pani?... — pytał tonem smutnym i pieszczotliwym.
— Tak... — odpowiedziała cicho Madzia, którą przebiegały dreszcze na dźwięk głosu pana Kazimierza.
— A teraz druga prośba. Niech pani napisze list do Helenki w tym guście, że mama jest rozdrażniona, że na pensji wszystko idzie źle... I niech pani jeszcze doda, tonem żartobliwym, że Warszawa dużo mówi o jej zabawach i kokieterji... Szczególna dziewczyna, powiadam pani... Chce podobać się Solskiemu, a bałamuci innych! Dobra to metoda, ale nie z każdym... Solski jest partją zbyt poważną, ażeby godziło się zrażać go lekkomyślnem postępowaniem.
Madzia z niepokojem spojrzała na pana Kazimierza. Przyszły jej na myśl obawy Ady.
— Więc zrobi pani, o co prosiłem?... To dla mojej matki, panno Magdaleno... — mówił.
— Tak... Chociaż ja nie mogę pisać do Heli o panu Solskim...
Wyraz niecierpliwości przebiegł po pięknem obliczu pana Kazimierza, lecz w jednej chwili zniknął.
— Dobrze, więc mniejsza o Solskiego — rzekł. — Ale zato będzie pani pisywać do mnie zagranicę o zdrowiu matki?...
— Napiszę, gdyby zaszło coś ważnego.
— Tylko w takim razie?... Ha, cóż robić, dziękuję i za to...