Znowu ujął rękę Madzi i złożył na niej długi pocałunek, spoglądając w oczy.
Madzia zaczęła drżeć, lecz nie była w stanie cofnąć ręki. Pan Kazimierz pocałował ją drugi i trzeci raz, coraz przeciągłej i coraz namiętniej. Lecz gdy wziął za drugą rękę, wyrwała mu obie.
— To niepotrzebne — rzekła wzburzona. — Kiedy chodzi o zdrowie pani Latter, mogę pisać nawet do pana...
— Nawet... do mnie!... — powtórzył pan Kazimierz, zrywając się z krzesła. — Ach, jakaż pani nielitościwa!... Jednak musi pani przyznać — dodał z uśmiechem — że wygrałem zakład: pocałowałem panią w rączkę, choć dopiero w kilka miesięcy później, aniżeli zapowiedziałem...
Teraz Madzia przypomniała sobie spór, jaki przeprowadzili w październiku, wobec Helenki.
— Ach! — zawołała zmienionym głosem — więc dlatego rozmawiał pan ze mną o swojej matce?... Jest to dowcipne, ale... nie wiem, czy szlachetne...
Nie mogła się pohamować, i łzy stoczyły się po jej twarzy.
Chciała wyjść, ale pan Kazimierz zastąpił jej drogę, mówiąc z uśmiechem:
— Panno Magdaleno, na miłość boską, niech się pani na mnie nie obraża!... Czyli nie czuje pani w mojem postępowaniu tego szubienicznego humoru, który napada ludzi zrozpaczonych?... Nie umiem pani opowiedzieć, co się ze mną dzieje... Lękam się jakiejś katastrofy, z matką, czy Helą... nie wiem... i jestem tak nieszczęśliwy, że już drwię z samego siebie... Pani mi przebacza, prawda?... Bo ja panią uważam za drugą siostrę, lepszą i rozumniejszą od tamtej... A pani chyba wie, że bracia niekiedy lubią dokuczać siostrom... No, nie gniewa się pani?... Ma pani trochę litości nade mną?... Zapomni pani o mojem szaleństwie?... Wszakże tak?...
— Tak... — szepnęła Madzia.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.