Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

głosy panienek, tym razem liczniejsze i silniejsze niż poprzednio.
Dębicki podniósł się z fotelu i patrząc na rzędy pochylonych główek, rzekł spokojnie:
— Moje panie, cóżto znaczy?...
— Nic nie rozumiemy... Nudne lekcje...
— Nie rozumiecie panie botaniki?...
— Nic, ale to nic nie rozumiemy!... — zawołał cienki głos. A po nim chór:
— Nie rozumiemy... Nie chcemy...
Dębickiemu twarz zrobiła się szarą, nos trochę posiniał. Zachwiał się, odetchnął parę razy, jakby mu zabrakło powietrza, a w jego oczach błysnęła trwoga. Lecz uspokoił się, zeszedł z katedry, stanął przed pierwszemi ławkami i pokiwawszy głową, rzekł z uśmiechem:
— Dzieci!... Dzieci!...
Potem opuścił salę, znowu podnosząc kolana bardzo wysoko i trzymając rękę za klapą surduta.
Kiedy cicho zamknął drzwi za sobą, Madzia napół nieprzytomna zapytała:
— Co to jest?...
Odpowiedziało szlochanie jednej z przychodnich uczenic. Była to siostrzenica Dębickiego.
— Co to znaczy?... — powtórzyła Madzia.
W klasie panowało głębokie milczenie, a po chwili rozległ się płacz innej dziewczynki, która była w przyjaźni z siostrzenicą nauczyciela.
A potem w różnych punktach sali zaczęły płakać jeszcze inne dziewczynki i odzywać się głosy:
— To przez Bandurską!...
— Nieprawda, bo to Lange!...
— Mnie panna Howard kazała...
— Trzeba przeprosić pana profesora...
— Prosić!... Przeprosić!... Niech pani prosi!...