Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

to bałamut i kłamca, ale w chwili, kiedy ją całował po rękach, musiał to robić szczerze. Choćby cały świat, choćby on sam zapewniał, że nie był szczerym, Madzia nie uwierzyłaby. Takie rzeczy odczuwa się instynktownie, a Madzia odczuła je głęboko i pomimo gniewu i trwogi, była szczęśliwa.
Zdawało się jej, że pan Kazimierz tem całowaniem rąk jakby zawezwał ją (choć nic nie mówił) do dalekiej wspólnej podróży. Co ją mogło spotkać, nie pytała; dość, że mieli być razem, zawsze razem, jak brat z ukochaną siostrą... I otóż, ledwie ją wyprowadził za granicę konwencjonalnych stosunków, już przekonała się, że ją porzuci. Bo on przecie miał więcej kobiet, które chciały być z nim; on nigdy nie należał i nie należałby do niej jednej; a w takim razie — co jej po nim? Czyliż cała wartość podobnego przywiązania nie leży w tem, że się go z nikim nie dzieli?
Drżąc z płaczu na swojem łóżeczku, Madzia czuła, że spotkał ją okropny zawód, może jeden z tych, które kobietom delikatnym łamią życie, niekiedy rozum, a niekiedy spychają je do grobu... Straszne to było cierpienie, lecz szczęściem trafiło — na nią, na nędzną i głupią istotę, która nietylko nie miała prawa umierać z tego powodu, ale nawet nie powinna skarżyć się, ani nawet myśleć o tem. Cóż nadzwyczajnego, że olbrzym, jak pan Kazimierz, mimochodem rozdeptał serce jakiejś mrówki, mającej ludzkie kształty i będącej damą klasową?... To przecież ona winna, że nie usunęła się z drogi. A jaka bezwstydna Joasia, że ma pretensję do pana Kazimierza!... Gdyby ją, Madzię, spotkał podobny los, i pan Kazimierz odsunął się od niej — nie powiedziałaby ani słówka nikomu, nawet nie zdradziłaby się, że jest nieszczęśliwą. Śmiejąc się, wyszłaby z pensji, niby to na spacer, śmiejąc się, poszłaby w stronę mostu i, niby wypadkiem, rzuciłaby się w Wisłę.
Ludzie powiedzieliby: coś strzeliło do głowy tej warjatce, a sam pan Kazimierz nie domyśliłby się niczego, bo nie wie-