wiedliwe. Twoje wychowanie, matuchno, rozwinęło we mnie popęd do celów wyższych i szlachetniejszych... chciałem być czemś... Nawet los sprzyjał mi z początku i postawił na właściwej drodze... Ale dziś...
Zasłonił oczy i westchnął:
— Ach! kto wie, czy już nie jestem zmarnowany!...
Pani Latter spojrzała na syna przerażona. W jego tonie było tyle fałszu, czy może naśmiewania się, że odczuło to ucho matki.
— Co ty mówisz i w jaki sposób do mnie? — rzekła surowo. — Mówisz o zmarnowanej karjerze, ty, który dotychczas nie troszczyłeś się o siebie?... A przypomnijże sobie kolegów, choćby... choćby tego Kotowskiego...
— Ach, ten od Lewińskiej?...
— Wstydź się... Ten chłopak prawie od dziecka sam się utrzymuje, a mimo to dziś jest pełen wiary w przyszłość...
— Ten osioł! — przerwał syn cierpko. — Stróże daleko wcześniej zaczynają pracować i nigdy nie wątpią, gdyż zawsze będą stróżami. Ale są karjery podobne do chodzenia na linie, gdy lada krok, lada wahnięcie się...
W twarzy pani Latter nie drgnął żaden muskuł, ale z oczu płynęły łzy.
— Matuchna płacze?... z mojej winy!... — zawołał, klękając.
Odsunęła go.
— Płaczę nie z twojej winy i nie nad tobą, ale nad sobą... Rozmowa dzisiejsza robi takie wrażenie, jakbyś mi zdejmował kataraktę z oczu, poto, ażebym zobaczyła smutną prawdę...
— Matuchna przesa... matuchna jest rozdrażniona czemś...
— Oto widzisz, każde twoje słowo, każde spojrzenie przypomina mi, że już nie jesteś dzieckiem, ale dorosłym młodzieńcem...
— To przecież naturalne — wtrącił.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.