Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Latter objęła klęczącego za szyję.
— Więc jedź... — mówiła wśród łkań. — Jedź, odznacz się, pokaż ludziom, co możesz... O, Kaziu, jeżeli miłość i błogosławieństwo matki coś ważą na tym świecie, powinieneś być najszczęśliwszy, bo... ty nie wiesz, jak ja cię kocham i ile błogosławieństw...
Płacz przerwał jej mowę. Wnet jednak uspokoiła się, a nawet, widząc zakłopotanie syna, odzyskała zupełną władzę nad sobą.
— Już musisz iść? — rzekła.
— Tak, matuchno.
— Więc idź, cóż robić?... A oto pieniądze — dodała, wyjmując spory pakiet z biurka. — Jest tysiąc trzysta rubli...
Syn znowu zaczął ją całować w ręce, w usta, w oczy.
— Pisuj do mnie — mówiła — pisuj często... bardzo często. O wszystkiem... jak ci się powodzi, jak idą nauki... Jadaj nie wykwintne, ale zdrowe potrawy... kładź się spać wcześnie.. znajdź praczkę, ażeby nie niszczyła bielizny i... oszczędzaj, Kaziu, oszczędzaj!... Ty nawet nie wiesz... nie domyślasz się... Ale przysięgam ci, że... ja już nie mogę... To ostatnie pieniądze... Przepraszam cię...
I znowu zapłakała.
— Czy z nami tak źle? — szepnął pan Kazimierz.
— Dosyć...
— No, ależ Hela wyjdzie za Solskiego?...
— W niej też cała nadzieja.
Taką była pożegnalna rozmowa pani Latter z synem, który niebawem opuścił mieszkanie matki.