Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ona ma pensję.
— Więc co z tego?... A paniuńcia nie może mieć pensji?... Alboż to niema przełożonych, które w dzień same uczą, a w nocy łatają sobie trzewiki i suknie?... Cóżto, damy klasowe, a choćby i ja, jesteśmy pańszczyźnianymi chłopami, a przełożona dziedziczką? Dlaczego ona ma zarabiać więcej, aniżeli my wszystkie razem? A jeżeli pomimo takich zysków, bankrutuje, czy ja mam nad nią płakać? Ja jestem taka sama kobieta jak i ona: także mogłam mieć dzieci i także potrafiłabym siadać na aksamitnych fotelach... Równość, to równość!...
— Gorączkuje się pani — wtrąciła Madzia.
— Nie, paniuńciu — odpowiedziała już spokojniej gospodyni — tylko mnie serce boli na taką niesprawiedliwość. Ja zdzieram ręce do łokcia, nauczycielki psują sobie płuca, nic nie użyłyśmy, nic nie mamy i — nad nami nikt się nie lituje. A pani przełożona wydawała po kilka tysięcy rubli rocznie, gubi pensję, nie pomyśli, co z nami będzie, i nam nie wolno jeszcze dbać o siebie?... Oj!... niech paniuńcia nie zwłóczy, ale niech idzie do Malinowskiej, bo może przepaść i ten lichy zarobek, jaki jest.
— Mój Boże, mój Boże!... — mówiła Madzia jakby do siebie. — Tyle wykształciła nauczycielek dobrze płatnych, tyle uczenic bogato wyszło zamąż, tyle z nich ma pieniądze i żadna nie dopomaga...
— Płaciły za naukę — przerwała panna Marta. — Wreszcie, jakże jej pomogą: mają zebrać składkę?... A niekażda przecie jest panną Solską, która tak sobie, od ręki daje sześć tysięcy rubli... Nam nikt nie da i sześciu złotych.
Gospodyni, widząc, że Madzia chce iść, schwyciła ją za rękę i rzekła:
— No, ale paniuńcia nikomu o tem nie wspomni, cośmy tu mówiły?...