Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Latter przygryzła wargi z gniewu.
— Dzieci — rzekła — a nawet biurko i fotel były własnością mego pierwszego męża... Są to więc bardzo dalecy znajomi pańscy — dodała z naciskiem.
Twarz gościa pociemniała rumieńcem.
— Wybornie! — odparł już innym tonem — chcesz sprowadzić nasze stosunki odrazu na grunt właściwy... Doskonale!... Pozwoli pani jednak, że usiądę...
Siadł na fotelu, od którego pani Latter ze wstrętem odsunęła się na drugi koniec kanapki.
— Przed paroma miesiącami — mówił — otrzymała pani ode mnie list z Waszyngtonu, pisany w grudniu roku zeszłego.
— Nic nie otrzymałam.
— Nie?... — zdziwił się gość.
— Nic i nigdy.
— Nigdy?... A jednak pisałem do pani i w roku 1867-ym z miasta Richmond w stanie Kentucky.
Pani Latter milczała.
— Nic nie rozumiem... — mówił gość nieco zmieszany. — Ja wprawdzie teraz, zamiast: Eugenjusz Arnold Latter, nazywam się krótko: Eugenjusz Arnold, no, ale chyba to nie spowodowało nieporozumienia.
— Ach, więc mamy zmianę nazwiska!... — zawołała pani Latter z szyderczym śmiechem, uderzając ręką w poręcz kanapki. — To daje do myślenia, że nie traciłeś pan czasu...
Gość patrzył na nią zdziwiony.
— Chyba słyszała pani o mnie...
— Nic nie słyszałam — odparła szorstko. — Ale znam tę pochyłość, po której staczają się słabe charaktery...
Gość znowu zarumienił się, ale tym razem z gniewu.
— Pozwoli pani, że w kilku słowach dam jej małe objaśnienie.
Pani Latter bawiła się wstążką sukni.