Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

rzucała się w krańcowy pesymizm. Więc i teraz splotła ręce na piersi i rzekła:
— Aaa... ja i to myślałam. Bo co znaczy mąż, którego nie było... nie było i naraz wylazł jak z pod ziemi? Jużci, kiedy oni rozeszli się, i pani aż musiała pensję założyć, więc nie musiało być między nimi kleju; a jeżeli teraz wrócił i jeszcze bogaty...
— A jaki piękny pan!... Ho, ho! gdzie wygląda młodziej od naszej...
— O!... — przerwała panna Marta — to jest sęk... Młody i piękny mąż, żona starsza... O!... tu, tu jest nieszczęście... Żona biedna, zdarła się w pracy, a on piękny i bogaty... Łajdaki mężczyźni!...
— Tylko... pani gospodyni... pary z ust nie trzeba puszczać przed nikim, bo z tego może wyjść nieszczęście i dla mnie... — rzekł Stanisław, grożąc palcem.
I gdy uroczyście zabierał się do odejścia, panna Marta, rozgniewana przestrogą, schwyciła go za ramię i wypchnęła za drzwi.
W kwadrans panna Marta kocim krokiem wbiegła na górę, szukać Madzi. Lecz, że zamiast Madzi nasunęła jej się panna Howard, więc schwyciła ją za rękę, wciągnęła do pustej sali i zaczęła szeptać:
— Wie pani, co się stało?... Ale niech pani przysięgnie, że nikomu nie powie! — dodała, podnosząc palec wgórę. — Wie pani, Latter wrócił...
— Jaki Latter?...
— Latter, mąż pani przełożonej.
— Ależ on oddawna nie żyje.
— Owszem, oddawna żyje, tylko siedział w kryminale...
— Co?... co?...
— Był w kryminale — szeptała panna Marta. Ale jaki on piękny!... ach, pani, czyste bóstwo, czysty Napoljon!...
— Jaki Napoljon?...