Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

z rąk Madzi papier. Parę razy przeczytała początek, potem zmięła list i uderzyła nim o biurko.
— A niegodziwe!... — syknęła. — Jedna zabija mnie, a druga — cieszy się z tego... Czy mi wydarł kto mózg — krzyknęła — czy jaki zły duch powydzierał ludziom serca ludzkie, a powstawiał tygrysie?...
— Możeby?... — wtrąciła Madzia.
— Czego?...
— Pani taka zmieniona... ja podam szklankę wody... — zapytała Madzia, drżąc całem ciałem.
— Ach, ty głupiutka dziewczyno!... — przerwała pani Latter z wybuchem. — Ona mnie wodą częstuje w chwili, kiedy odbieram wiadomość, że Solski porzucił Helenę... Nędznik!... Chociaż dlaczego on ma być lepszym od mojej własnej córki?... To potwór, to... Wychowałam, nie... wypieściłam ją, na moją niedolę, okradłam się dla niej z majątku, o ona — jak mi płaci?... Gubi siebie, zakopuje przyszłość brata, a mnie — rzuca pod nogi człowiekowi, którym pogardzam i nienawidzę, jak nikogo na świecie...
Czego się ty na mnie patrzysz?... — dodała.
— Ja... nic... — szepnęła Madzia.
— Przecie wiesz, że Solski szalał za tą przeklętą, i ona go odtrąciła!... A chyba i to wiesz, że jestem zruj... że jestem w trudnem położeniu, że chcę wypocząć... wypocząć choćby tydzień... I ta, ta... córka, jednym kaprysem, przewraca... już nietylko moje plany, ale możność bytu.
Zaczęła chodzić i załamywać ręce.
— Boże!... Boże... — szlochała Madzia, czując, że dzieje się coś nadzwyczajnego.
Nagle pani Latter zatrzymała się nad jej krzesłem, jakby uspokojona. Położyła rękę na jej głowie i rzekła łagodnym tonem:
— No, kochanko, nie płacz, przebacz mi... Widzisz... nawet koń, gdy go rani ostroga, staje dęba... Jestem trochę