— To wszystko jedno. Ale weksle ja kupowałem.
— Masz pan jeszcze jaki?... — spytała ciszej.
— Nie. Pan Norski dwudziestego piątego marca wykupił ostatni.
— Ach, tak... Ile tam było?
— Trzysta rubli.
— Aha... Kiedyż to on był wystawiony?
— W styczniu — odparł Żyd.
— Ach, ten?... Nie wiedziałam, że pan bierzesz takie duże procenta.
Żyd patrzył na nią z politowaniem. Weksel był nie na trzysta, tylko na dwieście rubli, wystawiony nie w styczniu, lecz w końcu lutego. To znaczy, że pani Latter nie wiedziała o niczem, a więc i nie poręczała weksli.
— To się zdarza — mruknął.
— Co?
— Że poręczyciel może nie wiedzieć nazwiska wierzyciela... Wszystko jedno, byle było zapłacone — mówił Fiszman.
Pani Latter ciężko odetchnęła.
— Możesz pan odejść — rzekła.
— A te sześćset rubli, co pani chciała?...
— Nie dam zastawu.
— Może ja do jutra wystaram się bez zastawu — odparł. — Ja przyjdę jutro.
Wyszedł, zostawiając osłupiałą panią Latter. Gdyby nie zapach starego kitu, który jeszcze czuć było w gabinecie, nie wierzyłaby, że przed chwilą stał tu człowiek, który miał w rękach weksle jej syna, poręczane przez nią.
To, o co posądzała swego drugiego męża, zrobił — syn, dziecko ubóstwiane, na którym opierała ostatnią nadzieję, którego wielkie czyny i sława miały wynagrodzić bóle jej życia, wypełnionego goryczą.
Myśląc tak, nie czuła pretensji do Kazimierza.
Czuła tylko, że jej siły są wyczerpane i że za wszelkę cenę
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.