tym gąsiątkom, że one muszą jeść zupę kartoflaną, jeżeli ja ją mogę jeść...
Pani Latter zerwała się. W oczach zrobiło się jej ciemno, w uszach zaszumiało i — zamachnęła rękoma jak człowiek, który gdzieś spada.
— Co to jest?... — spytała po chwili zatrwożona, nie widząc poza czarnemi płatkami panny Howard.
— Te smarkate zrobiły bunt przy obiedzie i nie chcą jeść zupy kartoflanej — mówiła uczona osoba. — Niechże pani pójdzie do nich i użyje swojej powagi...
— Ja?... — spytała, blada jak ściana pani Latter. — Ależ ja jestem chora... taka chora...
— Pieści się pani!... Cóżto znowu?... Trzeba otrząsnąć się z apatji i podnieść głowę, jak przystało na kobietę samodzielną... No, niech się pani przemoże... błagam panią... — mówiła panna Klara, wyciągając do niej rękę.
Pani Latter wtuliła się w głąb kanapki, jak przelęknione dziecko.
— Na miłość boską — odparła drżącym głosem — zostawcie mnie w spokoju... Cierpię tak, że chwilami odchodzę od przytomności...
— W takim razie przyszlę pani doktora.
— Nie chcę doktora...
— No, bo coś trzeba robić... Trzeba trochę panować nad sobą — mówiła tonem wyższości panna Klara. — Taki upadek ducha...
— Precz!... — krzyknęła pani Latter, wskazując jej ręką drzwi.
— Co?...
— Precz!... — powtórzyła, chwytając bronzowy lichtarz.
Twarz panny Klary zrobiła się popielatą.
— Wyprowadzam się — syknęła — i niepierwej wrócę, aż ciebie tu nie będzie...
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/259
Ta strona została uwierzytelniona.