skiego i kazała Stanisławowi odnieść list. Potem szybko włożyła kapelusz i zarzuciła na siebie okrycie, prosząc Madzi, ażeby tylnemi schodami wyniosła jej torbę na ulicę.
W kilka minut, niepostrzeżone przez nikogo, spotkały się niedaleko Kopernika. Pani Latter wskoczyła do dorożki, kazała Madzi usiąść obok siebie, a woźnicy — jechać do kolei warszawsko-wiedeńskiej.
— Masz tu klucze od biurka — mówiła do Madzi. — Ach, jak mi lekko!... Jest tam kilkaset rubli. Powiesz, że wyjechałam na parę dni... ja także chcę mieć wakacje. Dopiero w tej chwili czuję, że będę zdrowa, choć jeszcze kłaniają mi się kamienice... Ale to drobiazg!... Gdy odetchnę i powrócę — wszystko się zmieni, a tobie, Madziu, zrobię propozycję... Kto wie, może jeszcze będziesz kiedy przełożoną?...
„Niechże mnie Bóg broni!...“ — pomyślała Madzia.
— Oto wszystko — mówiła pani Latter. — A teraz, dowidzenia!... Wysiądź z dorożki, nie wracaj zaraz na pensję, a gdy wrócisz — mów, co ci się podoba... Wybornie udał mi się figiel!...
Kazała dorożkarzowi stanąć i uścisnęła Madzię,
— Wysiadaj, wysiadaj... Bądź zdrowa!...
Po chwili zniknęła dorożka, zostawiając na rogu ulicy osłupiałą Madzię.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.