Znowu ogarnął ją niepokój, więc wyszła przed karczmę, wyglądać promu. Ale na żółtawej, bystro płynącej wodzie, nie było widać nic.
Odwróciła głowę w drugą stronę, i wzrok jej padł na dach, czerwieniejący między drzewami. I jakby zahipnotyzowana tym widokiem, zaczęła iść ponad rzeką, ażeby stanąć naprzeciw dworu i zobaczyć go choć z tego brzegu. A może ze dworu wyjdzie w tej chwili Mielnicki i dostrzeże ją?... Tak przecie blisko...
W ten sposób odsunęła się z pół wiorsty od karczmy, z oczyma wlepionemi w drugi brzeg. Nagle — myślała, że się rzuci naprzód, wpław... Naprzeciw, o paręset kroków, był park, pełen starych drzew, a w tem miejscu, gdzie rzeka skręcała, pod ogromną lipą, widać było czarną ze starości ławeczkę... Nawet kora na lipie była pęknięta.
Marzenia pani Latter spełniły się. Oto jest park, który tyle razy widywała w swoich snach na jawie. Oto ów ubogi krajobraz, w którym mieszka cisza, sięgająca od ziemi do nieba.
Pani Latter zaczęła biec nad brzegiem.
— Boże — mówiła — zeszlij...
Czy oczy ją łudzą?... Na wzgórku między drzewami widać odwrócone białe czółno, a o kilkanaście kroków dalej przechodzi zwolna jakiś człowiek.
— Hej! człowieku... człowieku!... — zawołała rozgorączkowana.
Odwrócił się.
— Przypłyń tu czółnem...
— Nie wolno, to dworskie czółno...
— Więc idź do dworu...
Człowiek machnął ręką i szedł dalej.
— Rubla ci dam!... Zegarek!... — wołała nieprzytomna.
Odwrócił się i zniknął między drzewami.
— Człowieku... ach, człowie...
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.