Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/010

Ta strona została uwierzytelniona.

Była to dobra twarz człowieka z siwemi włosami i krótko ostrzyżonemi faworytami.
„Kto jest ten staruszek?...“
I przyszło jej na myśl, że obok niej, w kłębach ostrej pary, leży jakaś druga osoba, a że staruszek jest doktorem i ojcem tamtej drugiej.
Dzwony wciąż biły: w głowie, szyi, w rękach, jedne basowemi, inne wiolinowemi tonami, i — rozmawiały między sobą:
— Feliksie, proszę cię, wezwij Brzozowskiego!...
— Nigdy. Nie pozwolę truć mego dziecka.
— Widzisz przecie, że to jest...
— Lekki... bardzo lekki...
— Więc poszlę po księdza...
— Żadnych księży, żadnych konowałów...
— O, cóż ja pocznę, nieszczęśliwa!... — łkał wiolin.
— Uspokój się i zostaw ją w spokoju... Przecież to i moje dziecko... Spokoju, tylko spokoju...
Pragnęła odpowiedzieć jękliwym dzwonom, czy rozżalonym ludziom: „ja wszystko słyszę!...“ ale nie chciało jej się ust otwierać.
Ten biały obłok, to nie tuman octu, ale bardzo delikatnego puchu, albo śniegu, który jednak nie jest zimny, lecz ciepły. Niekiedy wygląda to, jak zwoje koronki, która nieznacznie rozsuwa się, rozsuwa... I widać krzak bluszczu, a na jednym z listków kołysze się chłopczyk, malutki jak palec. Wtem przylatuje wróbel i chce chłopczyka dziobnąć w główkę. Ale chłopczyk roześmiał się i ukrył głowę pod liść, a zdziwiony wróbel wachlował w miejscu skrzydłami, brzęcząc jak pszczoła.
Krzak bluszczu odsuwa się, a ona sama... Boże, jak ona rośnie!... Jej ręce i nogi już dotknęły kresów horyzontu, i horyzont ucieka... Rosnąc tak, leży na niezmiernej, lazurowej płaszczyźnie, po której tu i owdzie snują się złote i różowe obłoki, i — myśli: