Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ, Feliksie, to jej zaszkodzi!... — oponowała matka.
— Mów tak, mów... — rzekł ojciec. — Pięknie będzie wyglądał rodzaj ludzki, gdy zacznie wierzyć, że mu szkodzi świeże powietrze i słońce.
Rodzice odeszli, wtem Madzia zawołała:
— Tatku... tatku!...
— Co, kochanie?
— Ja tatki jeszcze nie pocałowałam, ani tatko mnie... Tak przecie nie można...
Ojciec wrócił, usiadł na łóżku, wziął chorą za obie ręce i całując ją, rzekł:
— Owszem, dzisiaj pieściliśmy się dwa razy.
— Nie pamiętam... — szepnęła z trwogą.
— A czy pamiętasz — mówił pochylony nad nią — kiedy w pokoju matki siadywałem nad twoją kołyską?... A pamiętasz, jak huśtałem cię na kolanach, albo jak bawiłaś się moim zegarkiem?... A pamiętasz, jak tu, w tej salce, kazałaś mi wydobywać z pod stołu kotka, który wymknął ci się z rąk?... Nie pamiętasz, bo byłaś malutka... I dziś jesteś małe dziecko, które śpi dwadzieścia godzin na dobę a przez sen pije mleko... Tylko wówczas musiałaś rosnąć całe lata, a dzisiaj urośniesz w ciągu kilku dni i znowu zrobisz się dużą panną, do której już zaczynają pukać kawalerowie...
— Feliksie! — zgromiła go matka.
Innym razem obudziła Madzię rozmowa, prowadzona w otwartych drzwiach.
— Czy to grzecznie zakradać się do panieńskiego pokoju?... — mówiła, śmiejąc się, matka.
— Ach, pani!... stokrotnie przepraszam, ale daję słowo honoru, że nawet nie spojrzałem... Wyszukałem w ogrodzie podstawkę, nalałem wody, ułożyłem to... i widząc, że drzwi są otwarte, chciałem postawić na podłodze... No, ale panna Magdalena mogłaby przyjmować wizyty, tak cudownie wygląda... — mówił jakiś mężczyzna.