— Zmizerniała.
— Madonna... istna Madonna!... — wzdychał mężczyzna, składając ręce.
— Bałamut z pana Ludwika... powiem to Femci...
— E... panna Eufemja!... Nie mogę przecież współzawodniczyć z urzędnikiem pocztowym...
W tej chwili Madzia uczuła śliczny zapach. Uchyliła powieki i na stoliku, niedaleko łóżka, ujrzała glinianą miseczkę, pełną fiołków. Zobaczyła też, że we drzwiach ogrodowych rozmawia z jej matką jegomość, dobrze szpakowaty, z bujnemi faworytami i monoklem w oku. Uderzyło ją, że pan ten ma krótką kurteczkę, cienkie nogi i wykonywa takie ruchy, jakgdyby go krzyż bolał.
— I jeszcze siostra prosiła, ażebym zapytał, czy szanowna pani nie potrzebuje?... — mówił jegomość.
— Ach, dziękuję... choć może w tym tygodniu będę prosić... Nie uwierzycie państwo, ile mamy kłopotu z dłużnikami... Każdy zwleka do ostatniej chwili -— mówiła matka, odchodząc z gościem w głąb ogrodu.
„Co to znaczy?“ — myślała Madzia, przeczuwając, że zakończenie rozmowy niedobrze świadczy o pieniężnych zasobach rodziców. I pot wystąpił jej na czoło z trwogi: przypomniała sobie kłopoty pieniężne pani Latter.
„Boże mój, czyby i mamie brakło?...“ — mówiła przerażona. Lecz przyszło jej na myśl, że przecież ona ma trzy tysiące rubli po babce i — uspokoiła się.
— Mamo, co to za fiołki? — zapytała głośno, widząc, że matka powróciła z ogrodu.
— Aha, już spostrzegłaś kwiatki? To przyniósł pan Krukowski...
— Nie znam go.
— Poznałaś go przecie, gdyś wróciła z Warszawy... Choć prawda, żeś mało kogo poznawała wówczas, biedaczko... Aa... cośmy tu przeżyli!... no, ale dzięki Bogu, już przeszło, jesteś
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.