Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/020

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sełyszy pani?... — rzekła cicho do doktorowej tonem, który oznaczał, że jej córka jest bardzo wykształconą osobą i że to wielkie ukształcenie nie jest oceniane w małem miasteczku.
Ale doktorowa nie myślała w tej chwili o pannie Eufemji.
— Zdzisław — rzekła doktorowa, wzdychając — był pesymistą, dopóki zdawało mu się, że dla nas jest ciężarem. Dziś, gdy już sam się utrzymuje, nie rozpacza jak dawniej... Zato pisze coraz krótsze listy...
Podsędkowa na znak, że daleko mniej obchodzi ją pan Zdzisław, aniżeli panna Eufemja, zamiast słuchać, patrzyła w okno od ulicy. I na nieszczęście, za kurtyną kwiatów dostrzegła cień, który miał wszelkie pozory urzędnika pocztowego.
— Femciu — rzekła — zdaje mi się, że coś wyrzucasz przez okno...
— Listki, mamo...
— Derogie dziecię — mówiła podsędkowa z afektacją — panienka twego stanowiska nie powinna wygelądać oknem, ani wyrzucać listków na ulicę. Bo czy wiesz, kto może podnieść listek i jakie nierozsądne nadzieje z tego wysnuć?... Wyjdź, Femciu, do ogródka, pobujaj trochę między kwiatkami...
Posłuszna córka wyszła z postawą Marji Antoniny, idącej na rusztowanie.
— Wysłałam ją — rzekła podsędkowa — ażeby nie była świadkiem naszej rozmowy. (Wyraz: świadkiem wypowiedziany był: sewiatkiem). Nie chcę, ażeby to niewinne dziewczę nawet domyślało się zuchewalstwa, czy szaleństwa, które około niej krąży...
Doktorowa chciała zrobić uwagę, że i Madzia jest niewinnem dziewczęciem i także nie powinnaby wszystkiego słuchać. Wstrzymała się jednak, widząc, że Madzia leży spokojnie i ma oczy zamknięte.
— Jest pani seredeczną przyjaciółką naszej rodziny — za-